Tak, znowu ślubny kuferek.
I tak, znowu robiony na ostatnią chwilę.
I tak, dekorowanie go doprowadziło mnie do stanu przedzawałowego.
Wiecie, lubię sobie tak potworzyć, odprężyć się, zrelaksować. Tylko prawda jest taka, że... to nigdy tak nie wygląda. To raczej coś w stylu "Zaraz mnie jasna cholera trafi, zabierzcie ode mnie to pudło albo roztrzaskam je o ścianę, jako żywo!".
No chyba że mam nerwicę, czy coś...
Aleeee... tym razem było inaczej.
Tym razem było gorzej. Dużo, dużo, dużo gorzej. Nie pamiętam kiedy ostatni raz cokolwiek szło mi aż tak opornie. Nie obyło się też bez rzucania mięsem. Czarę goryczy przelał kolejny nieudany transfer w moim życiu. A paradoksalnie pierwszy się udał, z następnymi było coraz gorzej. Tak więc w środę doszłam do wniosku, że kończę z rękodziełem, mam dosyć, adios, goodbye, wiśta wio. Jednak, jak wiadomo, nadzieja umiera ostatnia (albo jest matką głupich, jak kto woli) dlatego z nadszarpniętymi nerwami, na skraju załamania, z resztkami cierpliwości postanowiłam pudełeczko dokończyć.
I stała się rzecz zaiste niesłychana, bo... ostatecznie praca się udała, a ja sama byłam zaskoczona, że inne etapy poszły lepiej niż zazwyczaj. Także woohoo na moją cześć :D
Celowo hiperbolizuję, bo dramaturgii aż takiej nie było, ale co by nie mówić, był to chyba największy kryzys rękodzielniczy w moim życiu. Ale zapamiętajcie jedno:
Co Cię nie zabije, to Cię uszkodzi.
Albo coś w tym stylu.
Szczęścia młodej parze!