Padła kiedyś w komentarzach propozycja bym napisała post o tematyce fotograficznej. Zastanawiałam się dość długo jak ugryźć ten temat (i czy w ogóle go ugryźć, jednak mój instynkt mięsożercy dał o sobie znać). Dlaczego, zapytacie? Ponieważ:
a) jestem strasznym amatorem w tej dziedzinie, więc jeśli chodzi o strony techniczne to nie mogę nic doradzić- nie chcę wprowadzić kogoś w błąd
b) nie chcę narażać się osobom bardziej obeznanym w tej dziedzinie
c) nie mam wariantu c a dwa głupio wyglądają więc...
Spokojnie, nie stresuję Was tutaj wybieraniem prawidłowej odpowiedzi (to nie matura więc luz); wszystkie są prawdziwe.
W każdym razie doszłam do wniosku, że, owszem, mogę napisać taki post, lecz ujmując to wszystko z trochę innej perspektywy. Nie mam zamiaru udzielać Wam [złych] wskazówek odnośnie sprzętu i spraw technicznych, bo tak jak wspomniałam- nie jestem jeszcze w tym obeznana, ale... opowiem trochę o tym, jak fotografię postrzegam ja- zwykły amator z pasją. Na początek jednak trochę historii.
Moja przygoda z tą piękną dziedziną zaczęła się kilka lat temu, gdy byłam w 1 gimnazjum bodajże (nie pytajcie mnie zatem ile lat temu to było, bo dacie mi ksywkę dinozaur). Po tym jak dostałam stypendium naukowe za osiągnięcia na tym polu, postanowiłam wydać jego część na aparat cyfrowy canona- dokładnie Power Shot A590 IS (po którym pudełko mam zresztą do tej pory- stąd mogłam zaszczycić Was jego nazwą) polecony mojej mamie przez sprzedawcę. Był to mój pierwszy aparat, kupiony za własne pieniądze więc moja radość z tego zakupu graniczyła z obłędem. Na początku większych ambicji nie było- pstrykałam sobie foty na uroczystościach rodzinnych to tu, to tam, ale jak powszechnie wiadomo- apetyt rośnie w miarę jedzenia więc z czasem zaczęłam dostrzegać potencjalne kadry nie tylko 'u cioci na imieninach'. Chodząc na spacery z moim psem coraz bardziej doceniałam piękno natury, a mój mózg zaczął układać coraz to nowe kompozycje. Pewnie wyda Wam się to szaleństwem, ale mogę zaryzykować stwierdzenie, że byłam wtedy zadowolona ze swoich zdjęć- brak porównania sprawiał, że wystarczało mi odwzorowanie natury w jakimś stopniu i nie oczekiwałam niczego więcej. Patrząc na nie teraz... załamuję ręce i jedyna myśl jaka przychodzi mi do głowy to: i one NAPRAWDĘ mi się podobały?
Niestety z czasem nadeszła dla mojego aparatu jesień życia i tym sposobem usterka swoimi szponami bezlitośnie wyrwała mi go z rąk. C'est la vie... Tak nastał dla mnie bezowocny czas w fotografii... No, może nie taki bezowocny bo koniec końców został mi jeszcze aparat w telefonie i to on stał się moim wybawieniem. Do czasu...
Ale tutaj historia zaczyna robić się nazbyt długa, stąd zapowiadam Wam iż część druga pojawi się wkrótce (o ile ją napiszę) i będzie nieco bardziej sensowna. Może.
Tymczasem znowuż znikam sobie na jakiś czas. Nie wiem czy pojawią się posty zaplanowane (najpierw trzeba je w końcu zaplanować) ale będę na mailu (na którego btw śmiało możecie pisać- ja nie gryzę. Połykam w całości). I na instagramie. Yep, ten dziwoląg założył tam konto. Brawa dla mnie.
Bajo!
a) jestem strasznym amatorem w tej dziedzinie, więc jeśli chodzi o strony techniczne to nie mogę nic doradzić- nie chcę wprowadzić kogoś w błąd
b) nie chcę narażać się osobom bardziej obeznanym w tej dziedzinie
c) nie mam wariantu c a dwa głupio wyglądają więc...
Spokojnie, nie stresuję Was tutaj wybieraniem prawidłowej odpowiedzi (to nie matura więc luz); wszystkie są prawdziwe.
W każdym razie doszłam do wniosku, że, owszem, mogę napisać taki post, lecz ujmując to wszystko z trochę innej perspektywy. Nie mam zamiaru udzielać Wam [złych] wskazówek odnośnie sprzętu i spraw technicznych, bo tak jak wspomniałam- nie jestem jeszcze w tym obeznana, ale... opowiem trochę o tym, jak fotografię postrzegam ja- zwykły amator z pasją. Na początek jednak trochę historii.
Moja przygoda z tą piękną dziedziną zaczęła się kilka lat temu, gdy byłam w 1 gimnazjum bodajże (nie pytajcie mnie zatem ile lat temu to było, bo dacie mi ksywkę dinozaur). Po tym jak dostałam stypendium naukowe za osiągnięcia na tym polu, postanowiłam wydać jego część na aparat cyfrowy canona- dokładnie Power Shot A590 IS (po którym pudełko mam zresztą do tej pory- stąd mogłam zaszczycić Was jego nazwą) polecony mojej mamie przez sprzedawcę. Był to mój pierwszy aparat, kupiony za własne pieniądze więc moja radość z tego zakupu graniczyła z obłędem. Na początku większych ambicji nie było- pstrykałam sobie foty na uroczystościach rodzinnych to tu, to tam, ale jak powszechnie wiadomo- apetyt rośnie w miarę jedzenia więc z czasem zaczęłam dostrzegać potencjalne kadry nie tylko 'u cioci na imieninach'. Chodząc na spacery z moim psem coraz bardziej doceniałam piękno natury, a mój mózg zaczął układać coraz to nowe kompozycje. Pewnie wyda Wam się to szaleństwem, ale mogę zaryzykować stwierdzenie, że byłam wtedy zadowolona ze swoich zdjęć- brak porównania sprawiał, że wystarczało mi odwzorowanie natury w jakimś stopniu i nie oczekiwałam niczego więcej. Patrząc na nie teraz... załamuję ręce i jedyna myśl jaka przychodzi mi do głowy to: i one NAPRAWDĘ mi się podobały?
Niestety z czasem nadeszła dla mojego aparatu jesień życia i tym sposobem usterka swoimi szponami bezlitośnie wyrwała mi go z rąk. C'est la vie... Tak nastał dla mnie bezowocny czas w fotografii... No, może nie taki bezowocny bo koniec końców został mi jeszcze aparat w telefonie i to on stał się moim wybawieniem. Do czasu...
Ale tutaj historia zaczyna robić się nazbyt długa, stąd zapowiadam Wam iż część druga pojawi się wkrótce (o ile ją napiszę) i będzie nieco bardziej sensowna. Może.
Tymczasem znowuż znikam sobie na jakiś czas. Nie wiem czy pojawią się posty zaplanowane (najpierw trzeba je w końcu zaplanować) ale będę na mailu (na którego btw śmiało możecie pisać- ja nie gryzę. Połykam w całości). I na instagramie. Yep, ten dziwoląg założył tam konto. Brawa dla mnie.
Bajo!